sobota, 15 listopada 2014

Retrospekcja: 90',00'

Urodziłam się w 1990 roku. Teoretycznie to całkiem niedawno (tata nadal nazywa mnie, jakże pieszczotliwie: "gówniaro"). Jednak obserwując ówczesną młodzież, niewiele młodszą ode mnie, czasem mam wrażenie, że to całe wieki temu.
Zdumiewające jest jak wiele rzeczy sobie człowiek przypomina, kiedy dorabia się własnego dziecka. Przy okazji wczorajszego przeglądu zdjęć wszelkiej treści z dzieciństwa, przypomniało mi się kilka rzeczy, które zawsze na zawsze nieodzownie z dzieciństwem kojarzyć mi się będą. Oto i one:

Muzyka!


Drogie Panie. Doskonale wiem, że się właśnie uśmiechnęłyście. No bo która nie była namiętnie zafascynowana owym panem? Tak, tak moi drodzy, to on! Peter Andre. Znam tylko jedną (w/w) piosenkę jego autorstwa, a właściwie wykonania i gdybym go teraz spotkała na ulicy pewnie nawet nie rzuciłabym okiem, no ale 15 lat temu? Jako 10letnia gówniara? Kogo wtedy nie pociągały te 'seksowne' ruchy w wodzie? Klata nasmarowana oliwką, łańcuch na szyi... tak, to było to. Aha, Peter Andre był piosenkarzem jakby co... tylko jakie to ma znaczenie?

Było też Just 5 i ich sny kolorowe, była Britney Spears, która znowu to zrobiła.


Do końca życia będę żałować, że pozwoliłam mamie wyrzucić zabawki, którymi się kiedyś bawiłam. Razem z sąsiadką z czwartego piętra potrafiłyśmy godzinami siedzieć na kocu i bawić się lalkami Barbie (kiedy nie było pogody koc rozkładałyśmy na klatce schodowej, więc przy okazji dawałyśmy sąsiadom darmową lekcję wychowania fizycznego, bo nieustannie musieli nad nami przeskakiwać - nikt nas wtedy jednak nie opieprzył). Robiłyśmy szafki nocne z pudełek po zapałkach, szyłyśmy ciuszki, jeździłyśmy niewidzialnymi samochodami na imprezy po poręczach (niejednokrotnie popełniając samobójstwo nasze lalki skakały z czwartego piętra na parter) i nigdy przenigdy nie zdarzyło się nam zgubić tych maleńkich bucików, których pilnowałyśmy jak oka w głowie.

(Przez moment miałam ochotę porównać lalki z mojego dzieciństwa z dzisiejszymi, ale jednak będzie to post wspomnieniowy, relaksujący i spokojny, bez nerwów i wyzwisk).


Nie uwierzę, że którykolwiek z 24, 25latków nie jarał się kiedyś na maksa Beverly Hills. Tak samo nie uwierzę, że Luke Perry mógł się wtedy nie podobać którejkolwiek dziewczynie. Wiecie ile on ma teraz lat?!


W każdy poniedziałek po weekendzie niezmiennie najlepszą zabawą w zerówce była zabawa w Czarodziejki z księżyca. Niezmiennie moją ulubioną była Ami Mizuno, czarodziejka z Merkurego i niezmiennie toczyła się między nami walka o kolegę, który bawił się z nami i zawsze był Mamoru Chiba. Kocham tę... bajkę?

Była też czarownica Sabrina i jej czarny, dziwny kot, było Power Rangers, Rower Błażeja, Yattaman.

No i oczywiście nałogowo oglądany Titanic... przepraszam. Nałogowo oglądany Leonardo w Titanicu.



Kto nie pił choć raz? Towarzyszyła nam wieczna kłótnia o to, który smak najepszy i hałas 'pykających' nakrętek. No to frugo.


Co się kupowało na dłuższą podróż maluchem na wakacje? Zapas baterii do Game Boya. Każdy miał, każdy grał. Ja najczęściej w czołgi.


Oczywiście Harry Potter. Właśnie jestem w trakcie ponownego czytania i oglądania filmów. Kocham, uwielbiam, ubóstwiam. Miałam 10 lat kiedy pojawiła się pierwsza książka, byłam więc w tym samym wieku co Harry. Ulubione książki mojego dzieciństwa. W niesamowity sposób przenosiły mnie zawsze do świata magii. Wyobrażałam sobie, że jestem jedną z uczennic i wyrywam Malfoya. Często nie spałam po nocach, żeby przeczytać 'jeszcze kilka stron'. Zdecydowanie przeczytam swojemu dziecku i polecam każdemu.


Karteczki! Czy teraz też się je zbiera? Wydaje mi się, że dla 'dzisiejszych' dzieciaków to musiałoby być bardzo nudne. Chciałabym się mylić. Tak czy siak potrafiłam wydać wszystkie oszczędności na nowy zestaw karteczek, a potem przeglądać segregator godzinami. To kolejna rzecz, której już nie mam i bardzo tego żałuję.

Złote myśli!

Poza karteczkami zbierałam też figurki z Kinder niespodzianki (weź te setki figurek powycieraj potem z kurzu!), karty telefoniczne i kapsle od butelek po piwie, bo w coś trzeba było na osiedlu grać.


Pamiętacie pierdzące bomby? Albo sznurek, który się niby przeciągało przez ucho? To były najlepsze dodatki do gazet dla dzieci ever.


Czy ktoś wie co wyrosło z Kulfona? Takich bajek było mnóstwo. Była Pszczółka Maja, były Smerfy, były Gumisie, był Kuba Guzik i wiele innych, których tytułów już nawet nie pamiętam. Swoją drogą od kilku lat próbuję sobie przypomnieć tytuł pewnej bajki, może ktoś z Was oglądał i ma pamięć lepszą niż ja. Pamiętam tylko, że bohaterami były małe misie, które przechodziły przez malutkie drzwiczki w drzewie (chyba rzucały na nie jakieś zaklęcie i z malutkich drzwi dla myszki rosły do normalnych wymiarów) do jakiegoś lepszego, magicznego świata?


Pamiętacie? No to było jakieś mistrzostwo świata! Zawsze chciałam wziąć udział... właściwie czemu nie wzięłam?


Oooooch małe słodkie robaczki! Tamago po japońsku to jajko. Wiedzieliście? Teraz, kiedy już lata minęły, przyznaję się, że z premedytacją je głodziłam, nie myłam i nie dawałam wody. Bo tak lubiłam jak umierały i rodziły się na nowo! Cóż... Oczywiście przeciwnicy uważali, że to zło wcielone, bo w prawdziwym życiu nie da się wielokrotnie reanimować psa czy kota i oczywiście miało to źle wpływać na dzieci. Tamagotchi jednak było i minęło, a mnie krzywdy nie zrobiło.

Był też Pegasus. Muszę go kiedyś kupić i ponapitalać w Tetrisa, Kontrę i Żółwie Ninja. Były lodowe pałeczki wodne, które były na maksa ohydne, a jednak jedyne w swoim rodzaju. W końcu to jedyne lody, które kosztowały 20 groszy i można je było kupować garściami, a potem rozdawać koleżankom. Była pachnąca wata cukrowa i lody na gałki z pralki. 

Ah! Ile bym dała, żeby chociaż na tydzień cofnąć się o jakieś 15 lat i znowu pobiegać po osiedlu za lodziarzem, pograć w golasa i zbudować bazę w lesie. Czas leci zdecydowanie za szybko, a dzieciaki tracą teraz dzieciństwo na dorosłych zabawach i przy dorosłych gadżetach. Kiedyś zamiast dzwonić po kumpla biegło się pod jego balkon i darło ryja tak długo, aż w końcu jakiś jego sąsiad przez ścianę krzyczał, żebyśmy spieprzali. Zamiast fejsa siedziało się na trzepaku i machało włosami w piachu robiąc fikołki. Selfie się nie robiło, bo zwyczajnie nie było czym. W zamian za to biegaliśmy całymi dniami po osiedlu, a obiad często jedliśmy odgrzewany, bo nie było innego sposobu, żeby nas ściągnąć do domu jak tylko wyjść na balkon i krzyczeć. Oczywiście nigdy tego nie słyszeliśmy, bo najlepsze zabawy odbywały się w lesie i generalnie z dala od bloku. Wieczorami siedzieliśmy na ławce i opowiadaliśmy sobie straszne historie, żeby potem z obsranymi gaciami, z prędkością światła wbiegać po schodach do domu.

Mogłabym tak wspominać godzinami, ale nikt by tego nie przeczytał. Ciekawa jestem Waszych wspomnień z dzieciństwa, bośmy w różnym wieku i różne rzeczy nas kiedyś kręciły.


Post pisany z małą pomocą Bartka Koziczyńskiego i jego "333 popkultowych rzeczy... Lat 90."

niedziela, 9 listopada 2014

Historie łóżkowe

Znam może jedną osobę, która kładzie się do łóżka razem z dzieckiem. Ja tak nie robię. Kalafiorek zasypia, a matka jeszcze kupę czasu robi dziwne rzeczy, zamiast się położyć jak normalny człowiek, a potem rano oczy na zapałki, bo z dzieckiem przecież bawić się trzeba. O szóstej rano. I nie, że dajesz dziecku zabawki i przymykasz jedno oko i dosypiasz dziesięć minut (drugim okiem cały czas obserwujesz). Kalafiorek chce tańczyć, walić głową w kaloryfer, zjadać kapcie i grzebać w kontaktach. No nie dośpisz choćbyś się bardzo starała. No, ale do rzeczy.

Wyobraź sobie, że po całym dniu, gdzieś blisko północy kładziesz się do łóżka. Nie dlatego, że chce Ci się spać, bo wcale Ci się nie chce, ale dlatego, że w końcu by wypadało. W końcu jutro też jest dzień i jutro też będę miała aktywne od rana dziecko. Warto więc byłoby chociaż chwilę pospać. Oczywiście oczy osiągają rozmiar pięciozłotówek, a ja wtedy zaczynam myśleć o jutrzejszym obiedzie, zeszłorocznym śniegu, wakacjach za dziesięć lat, niepodlanych kwiatach na parapecie, a to wszystko, specjalnie dla mnie, z cudowną piosenką w tle, której nienawidzę, a która siedzi mi w głowie od rana. Znasz to?
Przychodzi jednak moment kiedy moje powieki robią się ciężkie, leżę w ulubionej pozycji z kolanem pod brodą i czuję, że w końcu zasypiam. I wtedy się zaczyna.
Niemąż posiada dziwną umiejętność, którą również chciałabym posiąść, niestety nie było mi dane. Kładzie się do łóżka, zamyka oczy i śpi. Po trzech minutach chrapie na całego. Walę go więc raz, drugi, trzeci, żeby się w końcu z łaski swojej odwrócił na bok. Próbowaliście kiedyś wymusić na świeżo wybudzonym ze snu mężczyźnie jakąkolwiek czynność? Nawet najprostszą jaką jest odwrócenie się na bok? Nie? To spróbujcie. Życzę powodzenia. Zazwyczaj wtedy mówi coś do mnie w niezrozumiałym języku, a rano nie pamięta nic i twierdzi, że mu wmawiam.
Kiedy w końcu wygrywam w walce o ciszę nocną i znowu zamykam oczy do gry wkracza Pies. Ten to w ogóle jest mistrzem w spaniu o obudzić go kiedy coś mu się śni to nieproste zadanie. Zaczyna się od trzepotania ogonem we wszystkie strony. To jeszcze jestem w stanie przeżyć. Potem dochodzą różne dziwne jęki, stęki i mruki. Otwieram więc oczy, szturcham go raz, drugi i trzeci, aż w końcu podnosi to swoje chude dupsko i patrząc na mnie spod byka wchodzi pod kołdrę. Oczywiście kładzie się między moimi nogami, jakby mało miejsca było w naszym wielkim łóżku.
Cisza. Zasypiam. W między czasie jeszcze parę razy walę Niemęża, bo notorycznie próbuje odwrócić się twarzą w moją stronę, co by mi jeszcze trochę pochrapać. Po godzinnej walce zwyciężam. Och, co za przyjemne uczucie! I wtedy wkracza do akcji Kalafior. Zaczyna stękać, więc wstaję i wkładam smoka do małego pyszczka. Szybko się kładę i zamykam oczy. Akcja powtarza się jakieś piętnaście razy, a ja ciągle wstaję i wpycham tego smoka z nadzieją, że w końcu przestanie go wypluwać. Ostatecznie po przegranej walce wstaję, idę do kuchni i robię mleko. Niemąż i Pies nadal śpią, chociaż podejrzewam, że ten pierwszy często w takim momencie po prostu udaje. Bezczelny.
Kiedy cała walka dobiega końca, dziecko w końcu zasypia ponownie, Niemąż przestaje chrapać i machać na oślep rękami przed moją twarzą, a Pies znajduje sobie miejsce w najdalszym skrawku łóżka jest godzina późna. Zdecydowanie za późna, żeby się wyspać.
I tak to trwa już prawie dziewięć miesięcy. Tak więc: Kobieto! Jeśli jesteś w pierwszej ciąży, nie wahaj się i nie zastanawiaj tylko idź do lekarza po zwolnienie i wyśpij się na zapas. Mówią, że się nie da. Może i się nie da, ale czasy w których można gnić w łóżku do 13-tej, potem wstać, umyć gary, zrobić obiad i znowu się położyć, miną bezpowrotnie z dniem Twojego porodu. Potem już jest tylko gorzej. Naprawdę.
Niecierpliwie czekam na czasy kiedy to moje dziecko będzie ciężko wyciągnąć z łóżka. Wtedy ja będę już stara, nie będę potrzebować więcej niż 5 godzin snu. Odwdzięczę się. Oj odwdzięczę!

czwartek, 6 listopada 2014

Telewizor? Co to takiego?

Jakiś czas temu nawalił nam telewizor. No dobra, zepsuliśmy drania. Ale od początku: ów telewizor fundnęła nam babiczka jako prezent na nową chatę. Jak każdy pospolity Polak pięknie powiesiliśmy go na samym środku ściany. No nic tylko wchodzić do pokoju i zachwycać się tym cudem techniki. Kanałów mieliśmy aż trzydzieści, z czego dwadzieścia w ogóle nie do zniesienia. Te znośne dziesięć czasem oglądaliśmy, ale bez jakiejś spiny, że człowiek ledwo z łóżka wstaje, jedno oko na wschód, drugie na zachód, a włosy to w ogóle we wszystkie strony świata. Do czajnika trafić nie może żeby kawę zrobić, ale gdzie pilot leży to wszyscy wiedzą i z zamkniętymi oczyma trafiają. O nie, nie. Nie u nas. U nas jest porządny dom. No więc jak to na porządny dom przystało oglądaliśmy czasem "Na Wspólnej" i wszystkie następujące po owym serialu programy, aż do godziny 23.30. Poza tym czasem dla rozluźnienia atmosfery po tych jakże ciężkich tefałenowskich programach dla ambitnych przełączaliśmy na inny kanał, co by solidną dawkę muzyki disco polo zażyć. Jak na porządną rodzinę przystało, raz na jakiś czas (pozwólcie, że dokładne terminy zachowam dla siebie) z niemężem mieliśmy ochotę obejrzeć jakieś niezłe hard porno, ale wybierając z tych trzydziestu kanałów mogliśmy sobie co najwyżej popatrzeć na panie w bikini stojące przy tablicy niezdarnie pobazgranej markerem, które przepięknymi uśmiechami namawiały tych z drugiej strony żeby zadzwonili, bo na pewno wiedzą jakie rozwiązanie trzymają w kopercie. Zadaniem było zazwyczaj wymyślenie imienia żeńskiego zawierającego literę "A". Doprawdy. Rzadko, bo rzadko (ale jednak!) zdarzało się trafić na jakiś super film. Na przykład Seksmisja po raz setny, Uwolnić Orkę po raz sto pięćdziesiąty czy Kevin. Nie wiem który raz z kolei. Ostatecznie, zrezygnowani, ograniczyliśmy się do używania telewizora jako hipnotyzera dziecka. Są takie chwile w życiu, kiedy człowiek chce być sam na sam tylko ze sobą. [Przyszłym matkom życzę powodzenia w korzystaniu z toalety mając w domu półroczne dziecko.] Tak więc ile razy chciałam się wysikać, włączałam Eskę (to jedyny kanał muzyczny jaki posiadaliśmy) i miałam 3 (słownie: trzy) minuty tylko dla siebie. Och, co za ulga!

W końcu telewizor umarł. Śmiercią nienaturalną. Niemąż, ambitny bohater* w naszym domu, przymierzał się do podłączania głośników rok. W końcu udało się owe działania podjąć (eureka!). Oczywiście ja, jako główny bohater w naszym domu, byłam mu niezbędna. Do trzymania telewizora. Współpraca nasza zakończyła się klęską. Dwa nowe kable podłączone, ale coś poszło nie tak. No włączam 'on' na pilocie i dupa.

Nie oszukujmy się - który bohater naprawia takie błahostki od ręki? "Jutro" jest zawsze bardziej odpowiednie. I tak w naszym przypadku "jutro" przeciągnęło się o miesiąc, aż w końcu doszliśmy do cudownego wniosku, że telewizor nam wcale niepotrzebny. Wręcz przeciwnie - jest bardzo miło i przyjemnie kiedy od rana nikt nie trąbi, że Pieńkowskiej nie ma już w śniadaniówce, że Cichopek obcięła włosy i że kolejny polityk zasnął w Sejmie. W zamian za to nadrabiam zaległości książkowe i co najcudowniejsze Niemąż również zaczął czytać.

Do tej pory przez cztery lata widziałam go z jedną książką, no ale który facet nie przeczytałby "Dziennika nimfomanki"? Aż tu nagle sam(!), bez proszenia sięgnął po książkę! Cud! Tak więc czytamy, czytamy i jeszcze raz czytamy.

A na telewizor plan jest taki, żeby go przewiesić na inną ścianę, bo chciał nie chciał nadal jest potrzebny. Kobieto, zapamiętaj! Z Fifą się nie dyskutuje, z Fifą nie masz szans, Fifa musi być. Tak więc nasz cud techniki będzie służył jako czasoumilacz do grania dla Niemęża i do odchudzania... dla mnie.

Po tym miesięcznym odwyku od telewizora dochodzę do wniosku, że gdybyśmy wprowadzali się jeszcze raz to za te pieniądze kupiłabym sobie nową pralkę. Oj tak, marzy mi się nowa pralka, bo o czym innym może marzyć kura domowa Matka Polka?

* bohater drugoplanowy

czwartek, 9 października 2014

O tym, dlaczego jestem wariatką

Zanim zaszłam w ciążę raczej słabo przywiązywałam uwagę na to co wpada do mojego żołądka. Tak samo jak na to ile chemii codziennie ładuję w okna, podłogi, naczynia, sztućce i generalnie wszystko z czego na co dzień korzystam. Kiedy w owej ciąży już byłam, oczywiście wiedziałam, że muszę się przez cały ten czas zdrowo odżywiać (żeby nadrobić 6 tygodni palenia fajek i picia piwa, bo to właśnie w 6 tygodniu o Witku w brzuchu się dowiedziałam) co by dziecku nie zaszkodzić. I nawet jako tako mi to szło, chociaż dotychczas znienawidzona przeze mnie coca-cola była na porządku dziennym. Ot, taka ciążowa zachcianka zamiast śledzi w lodach z sosem czekoladowym. 
Przyszła zima, dupska z domu raczej nie chciało mi się ruszać, Niemąż zajęty był swoimi sprawami (oczywiście z przerwami na nocne wyprawy do tesco po paprykę, sok pomarańczowy, ogórka czy cokolwiek na co miałam ochotę akurat po 22). Tak więc w tym całym lenistwie przeczytałam pół Internetu i oczy szeroko otworzyłam. 
Jakież to mądre rzeczy w tych internetach piszo! Szkoda tylko, że na każdej stronie na ten sam temat zupełnie odmienne zdania. No ale zaczęłam wyciągać swoje własne wnioski i powoli zmieniałam tryb życia na bardziej Eko. Nie dlatego, że taka moda. Wielu się ze mnie śmieje, że kiedyś ludzie jedli wszystko, że się w necie naczytałam, że wymyślam, że przesadzam, itp., itd. (czyli pospolite wymówki wszystkich leni śmierdzących, którym się za siebie zabrać nie chce). A niech się śmieją. No bo co złego, wymyślnego i przesadzonego w tym, że chcę zwracać uwagę na to czego najogólniej mówiąc używam zamiast paść się toną ulepszaczy, wzmacniaczy i spieniaczy? Skoro mogę kupić kosmetyk bez szkodliwych SLSów, PEGów, parabenów i całej reszty? Skoro mogę kupić (albo zrobić sama) dżem bez tony cukru... przepraszam, właściwie to co stoi na półkach w marketach powinnam nazwać dżemem z cukru; sok z owoców zamiast wody z sokiem z zagęszczonego soku z zagęszczonego soku (to nie błąd - poczytajcie etykiety) - to dlaczego nie? Przykładów można wymieniać milion, na zwykłym maśle zamiast margaryny zaczynając, a kończąc na kaszy jaglanej zamiast kaszki z całą tablicą Mendelejewa dla ośmiomiesięcznego dziecka. 
Zapytam inaczej: dlaczego dbanie o wygląd zewnętrzny jest dla większości z nas o wiele ważniejsze niż kondycja i zdrowie całego organizmu? Dlaczego nazywa się mnie nawiedzoną matką, bo sama gotuję dziecku obiady, bo nie daję sztucznych kaszek, bo nie dodaję do jedzenia cukru i soli? "Zobaczysz, urośnie, pójdzie z kolegami do Mc Donalds'a i tak zje to co zakazane". No i dobrze, niech zje. Jednak już w tym momencie jestem pewna, że im później dam dziecku słodkie ciastko albo baton kupiony w sklepie, tym później samo będzie miało na niego ochotę. I nie, nie mam zamiaru zabraniać dziecku i przeprowadzać wojny o każde pragnienie batonika czy chipsów. Tylko jeśli od samego początku można takiemu wytłumaczyć, że zrobione samemu jest zdrowsze, przyrządzanie samemu sprawia radość większą niż kupienie gotowego, a jedzenie zdrowego spowoduje, że będzie żyło lat 85, a nie ledwo 65 i to w pełnym, bądź prawie pełnym zdrowiu, to myślę, że nie będę musiała długo przekonywać. No bo czy wizja sprawnego staruszka, który budzi się rano i nie musi łykać 10 tabletek za to bez problemu robi 10 pompek, naprawdę nie przekonuje? 
I to nie tylko o jedzenie chodzi, ale i o całą resztę. Jeśli można podłogę umyć wodą z octem i olejkiem zapachowym to po jaką cholerę kupować "specjalistyczne" środki do czyszczenia? Koszt milion razy większy, smugi gwarantowane tak samo jak setki niedobrych rzeczy w buzi raczkującego dziecka.
Otwórz szafkę, w której przechowujesz chemię. Otworzyłaś/eś? Dobrze, a teraz zastanów się ile środków tam stojących jest zbędnych i ile kasy wydałaś/eś bez sensu. 
Odkamieniacz. A po co? Wystarczy cytryna.
Środek na smugi w łazience. A po co? Wystarczy cytryna.
Wybielacz. A po co? Wystarczy soda.
A to tylko początek góry lodowej. W Internecie są setki blogów, setki stron, które naprawdę warto poczytać zamiast po raz setny w przeciągu godziny odświeżać fejsbuka (bo przecież jakiś znajomy na pewno za chwilę napisze, że właśnie siedzi na kiblu - trzeba polubić). Ot chociażby Zielony Zagonek. Serio, można żyć zdrowiej, taniej, a przy tym czuć się lepiej i młodziej.
Ja odkąd zmieniłam styl jedzenia pożegnałam się z panią Anginą, która odwiedzała mnie regularnie trzy razy w roku. Okazało się, że antybiotyk wcale nie jest potrzebny. Wystarczy czosnek, sok z czarnego bzu i miód. Nie nawiedzają mnie także nieproszone pryszcze i krosty. Ktoś próbował mi wmówić, że z wiekiem ten problem po prostu znika. Guzik prawda, bo wystarczy, że zjem coś niezdrowego, bo np. bardzo się spieszę, nie mam czasu wejść do sklepu, a akurat ktoś mnie poczęstował batonem, który w danym momencie jest mi potrzebny jako kop energii. I co? I na drugi dzień rano budzę się z piękną, nową krostą. Mam też więcej energii, więcej siły i chęci do robienia czegokolwiek i przede wszystkim czuję, że jestem zdrowa.
A Wy mówcie co chcecie, uważajcie mnie za wariatkę. Pogadamy za 50 lat kiedy to ja będę zasuwać jako stara babcia na rowerze, a Wy będziecie przyklejać do lodówki kolejne karteczki z planem zadań, bo skleroza nieźle będzie Was męczyć, a kolorowe tableteczki zostaną Waszymi przyjaciółmi.
Smacznego!

piątek, 12 września 2014

Dobra, jestem, jestem ;)

Cóż... czasem mam tak, że bardzo się na coś napalam, na przykład postanawiam przeczytać wszystkie książki, które posiadam, a jakimś cudem jeszcze nie czytałam, obiecuję sobie, że zacznę od dzisiaj i będę codziennie czytać minimum połowę jednej, a kończy się na dwudziestu przeczytanych stronach. Leniwa jestem do tego stopnia, że nawet zakładki nie wkładam. Zapał Słomiany powinnam się nazywać. A propos książek - kiedy się wyprowadzałam od rodziców, mama wcisnęła mi multum książek, które kiedyś nazamawiała i nawet raz nie przejrzała, a ponieważ zaczęła stawiać na minimalizm jeśli chodzi o ozdoby regału, stwierdziła, że wszystkie zbędne książki przepięknie będą wyglądać u mnie. Wracając do tematu napaliłam się tak również na pisanie bloga i dupa blada z tego wyszła. Ale mam wytłumaczenie! Powszechnie wiadomo, że człowiek, który edukację już zakończył (czyt. niestudent) wakacji nie posiada. Ja posiadam dziecko, co podnosi do potęgi moc poprzedniego zdania. Jednak mimo wszystko znowu miałam fajne wakacje, zrobiłam sporo zdjęć i dzisiaj będzie wpis powakacyjny, zdjęciowy. A co.




















Niby człowiek nic specjalnego nie robi, ale czas potwornie szybko przecieka przez palce. Starzejemy się, oj starzejemy. Lato się kończy, nałapaliśmy słońca ile się da, a teraz czas a jesień. To chyba moja ulubiona pora roku, chociaż nadal nie mogę się zdecydować. Grzybobrania, książkobrania, herbaty w wielkich kubkach, świeczki, poranna mgła, zapach powietrza, kolory w parku, spacery, szaliki, zupa grzybowa, deszcz - kocham to wszystko i chcę już! Wszystko na raz!



poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Wieczne powroty

Witam serdecznie na moim blogu numer 3476. Zapał jest zawsze, wytrwałości czasem brak. Poprzedni blog zniknął niedługo po narodzinach Witka. Brakowało czasu, a jak już czas był to wolałam go smacznie przespać (oj tak, kocham spać). Teraz Wit ma prawie pół roku (że co? przecież przed chwilą krzyczałam, że już nie chcę rodzić i że mają mnie zabić!) i mam trochę więcej czasu wolnego. Oczywiście jest milion rzeczy, które w tym czasie lubię robić, ale własny blog od zawsze był moją zachcianką. Nie ma znaczenia czy ktoś moje wypociny czyta czy nie (oczywiście byłoby miło), ale od czasu do czasu czuję potrzebę zrobienia porządków w mózgownicy, do czego blog się idealnie nadaje.

Ja to ja - Borówka. Ostatnie pół roku ewidentnie mnie zmieniło. Zmieniło tak bardzo, że nigdy się tego nie spodziewałam. Na szczęście (uwaga: narcyzm) zmieniło tylko w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Więcej się uśmiecham, prawie do perfekcji opanowałam utrzymywanie nerwów na wodzy (no dobra, czasem jeszcze wydrę ryja) i w pewnym sensie pokochałam bałagan i wszędobylskie pieluchy i zabawki (chociaż nadal bardziej kocham porządek). 

Niemąż - człowiek pracoholik, który udaje, że pracoholikiem nie jest. Kiedy ja podziwiam wystawę kamieni i minerałów w powojennym bunkrze, on jako jedyny ma uniesioną głowę i podziwia lampy, kable i oznaczenie dróg ewakuacyjnych. Zna się na muzyce jak mało kto, chociaż ostatnio w niego trochę zwątpiłam, bo od miesiąca męczy mnie nałogowo słuchając Boysów (nie to, żebym miała coś do przedstawicieli gatunku - w końcu to klasyk. No ale ile można?). Najcudowniejszy tata na świecie.


Witek - dziecko, którego miało nie być (jakkolwiek groźnie to zabrzmiało). Miałam być bezpłodna, a tymczasem grzecznie śpi sobie w łóżeczku. Żarłok jakich mało (wizja kupienia dodatkowej lodówki, kiedy urośnie, przeraża mnie coraz bardziej), wiecznie uśmiechnięte dziecko z jednym zębem. Ciągle nie mogę uwierzyć, że czas tak szybko leci. Mam wrażenie, że miesiąc temu robiłam test ciążowy, a tymczasem moje dziecko chyba za chwilę wstanie i powie: mamo, wychodzę, wrócę rano.


Marian - zwany na co dzień Mańkiem, Maniem, Fisiem, Fisiakiem, Psem. Pies, który mam wrażenie, czasem myśli, że jest kotem. Wystarczy go zepchnąć z łóżka, żeby wyciągnął asa z rękawa w postaci wielkich, sztucznie smutnych oczu i podkulonego ogona (wygląda wtedy jak byśmy go całe życie bili i głodzili, a na dwór spuszczali na smyczy przez balkon). To w zupełności wystarcza, żeby Niemąż wpuścił go z powrotem pod kołdrę, bo "przecież on tak cierpi na podłodze". Tak więc 22 godziny spędza na łóżku, fotelu, kanapie, kocu Witka - śpiąc (pozostałe 2 godziny to jedzenie i korzystanie ze świeżego powietrza, chociaż czasem myślę, że i bez tego by wytrzymał, byle łóżko było rozłożone). Od niedawna największy przyjaciel Witka.


I Baczka - wieczna zadymiara, produkująca największy syf z nas wszystkich (chociaż wszyscy idą łeb w łeb, to jednak ona wysuwa się na prowadzenie). Nasze pierwsze dziecko. Żyje w swoim własnym buszu, od półtora roku próbuje wykopać tunel, dzięki któremu będzie mogła uciec z klatki. Podobnie jak Wit zjada wszystko co włoży się jej do pyska.


I to koniec członków naszej rodziny. Ciągle korci mnie o jej powiększenie, ale jeszcze jeden zwierz w naszym małym mieszkanku to takie trochę samobójstwo. Bez szału, nie? Nie jeździmy po całym świecie, bo póki co nas na to nie stać. Nie mamy domu przy jeziorze i własnego pomostu. Nie mamy też ogródka z milionem pysznym roślin, a mimo to jesteśmy najcudowniejszą rodziną na świecie i ze wszystkich sił dążymy, żeby wyżej wymienione przyjemności stały się kiedyś rzeczywistością (chociaż oszczędzanie zdecydowanie należy do naszych najsłabszych punktów).

Miłego dnia!


Co nabrało dla mnie sensu w roku 2018