poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Wieczne powroty

Witam serdecznie na moim blogu numer 3476. Zapał jest zawsze, wytrwałości czasem brak. Poprzedni blog zniknął niedługo po narodzinach Witka. Brakowało czasu, a jak już czas był to wolałam go smacznie przespać (oj tak, kocham spać). Teraz Wit ma prawie pół roku (że co? przecież przed chwilą krzyczałam, że już nie chcę rodzić i że mają mnie zabić!) i mam trochę więcej czasu wolnego. Oczywiście jest milion rzeczy, które w tym czasie lubię robić, ale własny blog od zawsze był moją zachcianką. Nie ma znaczenia czy ktoś moje wypociny czyta czy nie (oczywiście byłoby miło), ale od czasu do czasu czuję potrzebę zrobienia porządków w mózgownicy, do czego blog się idealnie nadaje.

Ja to ja - Borówka. Ostatnie pół roku ewidentnie mnie zmieniło. Zmieniło tak bardzo, że nigdy się tego nie spodziewałam. Na szczęście (uwaga: narcyzm) zmieniło tylko w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Więcej się uśmiecham, prawie do perfekcji opanowałam utrzymywanie nerwów na wodzy (no dobra, czasem jeszcze wydrę ryja) i w pewnym sensie pokochałam bałagan i wszędobylskie pieluchy i zabawki (chociaż nadal bardziej kocham porządek). 

Niemąż - człowiek pracoholik, który udaje, że pracoholikiem nie jest. Kiedy ja podziwiam wystawę kamieni i minerałów w powojennym bunkrze, on jako jedyny ma uniesioną głowę i podziwia lampy, kable i oznaczenie dróg ewakuacyjnych. Zna się na muzyce jak mało kto, chociaż ostatnio w niego trochę zwątpiłam, bo od miesiąca męczy mnie nałogowo słuchając Boysów (nie to, żebym miała coś do przedstawicieli gatunku - w końcu to klasyk. No ale ile można?). Najcudowniejszy tata na świecie.


Witek - dziecko, którego miało nie być (jakkolwiek groźnie to zabrzmiało). Miałam być bezpłodna, a tymczasem grzecznie śpi sobie w łóżeczku. Żarłok jakich mało (wizja kupienia dodatkowej lodówki, kiedy urośnie, przeraża mnie coraz bardziej), wiecznie uśmiechnięte dziecko z jednym zębem. Ciągle nie mogę uwierzyć, że czas tak szybko leci. Mam wrażenie, że miesiąc temu robiłam test ciążowy, a tymczasem moje dziecko chyba za chwilę wstanie i powie: mamo, wychodzę, wrócę rano.


Marian - zwany na co dzień Mańkiem, Maniem, Fisiem, Fisiakiem, Psem. Pies, który mam wrażenie, czasem myśli, że jest kotem. Wystarczy go zepchnąć z łóżka, żeby wyciągnął asa z rękawa w postaci wielkich, sztucznie smutnych oczu i podkulonego ogona (wygląda wtedy jak byśmy go całe życie bili i głodzili, a na dwór spuszczali na smyczy przez balkon). To w zupełności wystarcza, żeby Niemąż wpuścił go z powrotem pod kołdrę, bo "przecież on tak cierpi na podłodze". Tak więc 22 godziny spędza na łóżku, fotelu, kanapie, kocu Witka - śpiąc (pozostałe 2 godziny to jedzenie i korzystanie ze świeżego powietrza, chociaż czasem myślę, że i bez tego by wytrzymał, byle łóżko było rozłożone). Od niedawna największy przyjaciel Witka.


I Baczka - wieczna zadymiara, produkująca największy syf z nas wszystkich (chociaż wszyscy idą łeb w łeb, to jednak ona wysuwa się na prowadzenie). Nasze pierwsze dziecko. Żyje w swoim własnym buszu, od półtora roku próbuje wykopać tunel, dzięki któremu będzie mogła uciec z klatki. Podobnie jak Wit zjada wszystko co włoży się jej do pyska.


I to koniec członków naszej rodziny. Ciągle korci mnie o jej powiększenie, ale jeszcze jeden zwierz w naszym małym mieszkanku to takie trochę samobójstwo. Bez szału, nie? Nie jeździmy po całym świecie, bo póki co nas na to nie stać. Nie mamy domu przy jeziorze i własnego pomostu. Nie mamy też ogródka z milionem pysznym roślin, a mimo to jesteśmy najcudowniejszą rodziną na świecie i ze wszystkich sił dążymy, żeby wyżej wymienione przyjemności stały się kiedyś rzeczywistością (chociaż oszczędzanie zdecydowanie należy do naszych najsłabszych punktów).

Miłego dnia!


Co nabrało dla mnie sensu w roku 2018