czwartek, 9 października 2014

O tym, dlaczego jestem wariatką

Zanim zaszłam w ciążę raczej słabo przywiązywałam uwagę na to co wpada do mojego żołądka. Tak samo jak na to ile chemii codziennie ładuję w okna, podłogi, naczynia, sztućce i generalnie wszystko z czego na co dzień korzystam. Kiedy w owej ciąży już byłam, oczywiście wiedziałam, że muszę się przez cały ten czas zdrowo odżywiać (żeby nadrobić 6 tygodni palenia fajek i picia piwa, bo to właśnie w 6 tygodniu o Witku w brzuchu się dowiedziałam) co by dziecku nie zaszkodzić. I nawet jako tako mi to szło, chociaż dotychczas znienawidzona przeze mnie coca-cola była na porządku dziennym. Ot, taka ciążowa zachcianka zamiast śledzi w lodach z sosem czekoladowym. 
Przyszła zima, dupska z domu raczej nie chciało mi się ruszać, Niemąż zajęty był swoimi sprawami (oczywiście z przerwami na nocne wyprawy do tesco po paprykę, sok pomarańczowy, ogórka czy cokolwiek na co miałam ochotę akurat po 22). Tak więc w tym całym lenistwie przeczytałam pół Internetu i oczy szeroko otworzyłam. 
Jakież to mądre rzeczy w tych internetach piszo! Szkoda tylko, że na każdej stronie na ten sam temat zupełnie odmienne zdania. No ale zaczęłam wyciągać swoje własne wnioski i powoli zmieniałam tryb życia na bardziej Eko. Nie dlatego, że taka moda. Wielu się ze mnie śmieje, że kiedyś ludzie jedli wszystko, że się w necie naczytałam, że wymyślam, że przesadzam, itp., itd. (czyli pospolite wymówki wszystkich leni śmierdzących, którym się za siebie zabrać nie chce). A niech się śmieją. No bo co złego, wymyślnego i przesadzonego w tym, że chcę zwracać uwagę na to czego najogólniej mówiąc używam zamiast paść się toną ulepszaczy, wzmacniaczy i spieniaczy? Skoro mogę kupić kosmetyk bez szkodliwych SLSów, PEGów, parabenów i całej reszty? Skoro mogę kupić (albo zrobić sama) dżem bez tony cukru... przepraszam, właściwie to co stoi na półkach w marketach powinnam nazwać dżemem z cukru; sok z owoców zamiast wody z sokiem z zagęszczonego soku z zagęszczonego soku (to nie błąd - poczytajcie etykiety) - to dlaczego nie? Przykładów można wymieniać milion, na zwykłym maśle zamiast margaryny zaczynając, a kończąc na kaszy jaglanej zamiast kaszki z całą tablicą Mendelejewa dla ośmiomiesięcznego dziecka. 
Zapytam inaczej: dlaczego dbanie o wygląd zewnętrzny jest dla większości z nas o wiele ważniejsze niż kondycja i zdrowie całego organizmu? Dlaczego nazywa się mnie nawiedzoną matką, bo sama gotuję dziecku obiady, bo nie daję sztucznych kaszek, bo nie dodaję do jedzenia cukru i soli? "Zobaczysz, urośnie, pójdzie z kolegami do Mc Donalds'a i tak zje to co zakazane". No i dobrze, niech zje. Jednak już w tym momencie jestem pewna, że im później dam dziecku słodkie ciastko albo baton kupiony w sklepie, tym później samo będzie miało na niego ochotę. I nie, nie mam zamiaru zabraniać dziecku i przeprowadzać wojny o każde pragnienie batonika czy chipsów. Tylko jeśli od samego początku można takiemu wytłumaczyć, że zrobione samemu jest zdrowsze, przyrządzanie samemu sprawia radość większą niż kupienie gotowego, a jedzenie zdrowego spowoduje, że będzie żyło lat 85, a nie ledwo 65 i to w pełnym, bądź prawie pełnym zdrowiu, to myślę, że nie będę musiała długo przekonywać. No bo czy wizja sprawnego staruszka, który budzi się rano i nie musi łykać 10 tabletek za to bez problemu robi 10 pompek, naprawdę nie przekonuje? 
I to nie tylko o jedzenie chodzi, ale i o całą resztę. Jeśli można podłogę umyć wodą z octem i olejkiem zapachowym to po jaką cholerę kupować "specjalistyczne" środki do czyszczenia? Koszt milion razy większy, smugi gwarantowane tak samo jak setki niedobrych rzeczy w buzi raczkującego dziecka.
Otwórz szafkę, w której przechowujesz chemię. Otworzyłaś/eś? Dobrze, a teraz zastanów się ile środków tam stojących jest zbędnych i ile kasy wydałaś/eś bez sensu. 
Odkamieniacz. A po co? Wystarczy cytryna.
Środek na smugi w łazience. A po co? Wystarczy cytryna.
Wybielacz. A po co? Wystarczy soda.
A to tylko początek góry lodowej. W Internecie są setki blogów, setki stron, które naprawdę warto poczytać zamiast po raz setny w przeciągu godziny odświeżać fejsbuka (bo przecież jakiś znajomy na pewno za chwilę napisze, że właśnie siedzi na kiblu - trzeba polubić). Ot chociażby Zielony Zagonek. Serio, można żyć zdrowiej, taniej, a przy tym czuć się lepiej i młodziej.
Ja odkąd zmieniłam styl jedzenia pożegnałam się z panią Anginą, która odwiedzała mnie regularnie trzy razy w roku. Okazało się, że antybiotyk wcale nie jest potrzebny. Wystarczy czosnek, sok z czarnego bzu i miód. Nie nawiedzają mnie także nieproszone pryszcze i krosty. Ktoś próbował mi wmówić, że z wiekiem ten problem po prostu znika. Guzik prawda, bo wystarczy, że zjem coś niezdrowego, bo np. bardzo się spieszę, nie mam czasu wejść do sklepu, a akurat ktoś mnie poczęstował batonem, który w danym momencie jest mi potrzebny jako kop energii. I co? I na drugi dzień rano budzę się z piękną, nową krostą. Mam też więcej energii, więcej siły i chęci do robienia czegokolwiek i przede wszystkim czuję, że jestem zdrowa.
A Wy mówcie co chcecie, uważajcie mnie za wariatkę. Pogadamy za 50 lat kiedy to ja będę zasuwać jako stara babcia na rowerze, a Wy będziecie przyklejać do lodówki kolejne karteczki z planem zadań, bo skleroza nieźle będzie Was męczyć, a kolorowe tableteczki zostaną Waszymi przyjaciółmi.
Smacznego!

Co nabrało dla mnie sensu w roku 2018